czwartek, 21 października 2010

Oooo makarena

- Makarena  oooo makarena - dobiegają nas nagle słowa piosenki, wyśpiewywane chłopięcym głosem z lekką chrypką i nieoczekiwaną zmianą tonu, wskazującą na nadciągającą mutację - ooooo makarena makarena...

Jest wczesny poranek, rozpalona kula słońca dopiero leniwie wynurza się zza wzgórz, łagodnymi promieniami oświetlając rzekę i miasto. Płyniemy w górę Nilu, do niewielkiej nubijskiej wioski, gdzie spędzimy przedpołudnie. Na rzece jeszcze panuje cisza, przerywana jedynie łagodnym pomrukiem silnika naszej łodzi. Ptaki podrywają się z drzew, wyrastających prosto z wody i wysepek, które  jedna za drugą mijamy po prawej stronie; bydło pasie się przy brzegu, osiołki w cieniu kiwają głowami, przysypiając. Wysepki są zielone, z niewielkimi poletkami, ogrodzonymi płotami skleconymi z tego, co wpadło pod rękę, z pompami, które plując, charcząc i wydzielając z siebie kłęby dymu, będą pracowicie nawadniać ziemię przez cały dzień. Ale to później; później rzeka zaroi się od motorowych łodzi, wypełnionych barwnym tłumem turystów i Egipcjan; łodzi, z których niosą się dźwięki lokalnych przebojów, wygrywane przez niewielkie tranzystorowe radia, podłączone do głośników. Za godzinę zaroi się od kolorowych feluk z żaglami łopoczącymi na wietrze, promów kursujących pomiędzy brzegami, od portu w mieście do niewielkiej przystani na przeciwległym brzegu, ruszą też w swoją drogę na północ potężne turystyczne statki, z szumem wody i hałasem turbin.

Wszystko to później. Idealny spokój poranka przerywają dopiero dwaj chłopcy, którzy nie wiadomo skąd pojawiają się na środku rzeki, na wprost naszej łodzi. Chłopcy płyną niewielką, skleconą z byle czego łupinką, wiosłując zapamiętale kawałkami tektury i pilśni. Na szczęście nurt  w tym miejscu nie jest zbyt silny, rzeka leniwie przetacza się pomiędzy stałym lądem a niewielką wysepką, która najwyraźniej stanowi ich bazę wypadową - na brzegu leży jeszcze kilka łódeczek a trzech innych chłopców śpi  w cieniu pod drzewami. Najwyraźniej tutaj czekają na turystów, ale czy nocują na wyspie, czy tylko przypływają z miasta wczesnym porankiem, tutaj tylko dosypiając przed rozpoczęciem pracy, nie wiem. Podpływają do nas, łapiąc się burt i wyśpiewując na całe gardło, najgłośniej, jak się da, stare i nowe szlagiery. Ani im w głowie odpłynąć, dopóki nie dostaną po kilka funtów od rozbawionych gości. To ich praca - pływanie kolorowymi łupinkami po Nilu i śpiewanie serenad rozleniwionych upałem turystom w zamian za wymięte egipskie funty. Cukierkami nie są zainteresowani, zwykle wyrzucają je  od razu do rzeki. Słodyczami nie da się nakarmić rodzeństwa, kupić za nie ubrań czy lekarstw. Cukierki nie są żadną walutą. Tutaj liczy się pieniądz - brudny, wytarty, postrzępiony, pracowicie wyśpiewywany przez cały upalny dzień na rzece.  



 W drodze z Asuanu do wioski nubijskiej



Baza wypadowa - wyspa, na której czekają śpiewacy. Kilku jeszcze dosypia poranne wstawanie.


Tym razem rejs zakończył się zatopieniem łódki. Pomimo wylewania wody łupinka zatonęła 
a malcy musieli wracać na wyspę wpław.


Jak widać kłopoty ze środkiem transportu mają wszyscy:-)





Pływać można na wszystkim - na kawałku drewna, plastiku niewiadomego pochodzenia
czy drzwiach, wiosłując kawałkami dykty.

niedziela, 10 października 2010

Porwany za młodu

W wiosce nubijskiej niedaleko Asuanu zobaczyłam dwóch Nubijczyków, mało podobnych do reszty. Nie byli też podobni do Egipcjan ani mieszkańców któregokolwiek z krajów ościennych. Tak naprawdę miałam wrażenie, że to rdzenni Europejczycy, ba - sprzedawca w sklepiku z pamiątkami do złudzenia przypominał mi jednego z mieszkańców mojego warszawskiego osiedla. Identycznego pana regularnie widywałam w takim malutkim, wiecznie zadymionym lokalu na Francuskiej. Brat bliźniak porwany za młodu?:-)


środa, 6 października 2010

Zrobisz mi zdjęcie?

- Zrobisz mi zdjęcie? - zapytała dziewczynka w wiosce nubijskiej, widząc kolejkę dzieciaków, ustawiających się do fotek z turystami i inkasujących za to zapłatę w wymiętych egipskich banknotach. - Tylko ja nie chcę za to pieniędzy, ale chciałabym, żebyś mi je przywiozła następnym razem. Bo ja nie mam żadnych swoich zdjęć jeszcze. No i wiesz, chciałabym takie... odsłonięte... - dodała nieśmiało. 
Poczekałyśmy więc, aż wszyscy się rozejdą - jedni pojeździć na wielbłądach, inni zrobić zakupy w tych kilku sklepikach, gdzie chińskie wyroby udają afrykańskie rękodzieła, inni na zimną colę do pobliskiego coffee shopu. Plac przed szkołą opustoszał, zostałyśmy tylko my dwie, mój egipski przewodnik, który jednak zadeklarował, że patrzeć nie będzie i nauczyciel ze szkoły, który przyglądał się wszystkiemu z dobrotliwym uśmiechem a potem sam ustawił się do zdjęcia twierdząc, że sam przecież jest nie gorszą, niż dziewczynka, modelką:-) Był, jego twarz mnie tak urzekła, że fotografowałam go potem wielokrotnie.





wtorek, 5 października 2010

Na straganie w dzień targowy

I znów wracamy do Edfu. Jest koło dziesiątej rano. Lokalny bazar tętni życiem. Prowizoryczne stoiska, sklecone z byle czego – kawałka dykty, znalezionego gdzieś arkusza blachy, przybrudzonego, wystrzępionego płótna, rozpiętego na kształt markizy, chroniącej sprzedawcę i jego towar przed słońcem, wypełnione są najróżniejszymi towarami. Kupić można w zasadzie wszystko - artykuły spożywcze i gospodarstwa domowego, ubrania i buty oraz środki czystości. Znajdują się tu misternie ułożone piramidy pachnących owoców – mango, guawy i winogron, nad którymi unoszą się chmary owadów, stoiska wypełnione płaskimi plackami chleba i lepkimi słodyczami oraz pijalnie soków z potężnymi sokowirówkami, wypluwającymi z siebie zielony sok z łodyg trzciny cukrowej. Zawieszone na potężnych hakach przed masarniami olbrzymie kawały mięsa okryte kawałkami materiału, przypominającymi poszarpane prześcieradła, w zamyśle sprzedawców mają zachęcać do kupna. Byle jak sklecone klatki wypełnione są rozkrzyczanym drobiem, który można sprawić na miejscu na życzenie klienta. Ptaki, jakby przeczuwając swój marny koniec, tłuką się po klatkach, obijając o pręty i wzniecając tumany kurzu, przemieszanego z pierzem. Lepkie od brudu lodówki wypełnia produkowany przez farmerów niepasteryzowany nabiał do natychmiastowego spożycia – naturalne jogurty, mleko i słodkie desery. Na skleconych z niezbyt równych desek półkach sklepików z chemią domową stoją w karnym porządku przykurzone, kolorowe pudełka. To tutaj zatrzymują się najczęściej kobiety, jednak nie owe pudełka są obiektem ich zainteresowania, a przynajmniej nie przede wszystkim, bowiem szklane gabloty, służące jednocześnie za lady, wypełniają fikuśne buteleczki perfum, kosmetyki, spinki i inne potrzebne kobietom drobiazgi. Podchodzą po dwie, trzy i, chichocząc i szepcząc sobie coś nawzajem, wąchają, oglądają, próbują. Sprzedawcy cierpliwie wyciągają opakowania i pokazują, licząc na to, że choć jedna z nich zrobi zakupy. Kiedy odchodzą z niczym, nie tracąc nadziei, z tym samym zapałem, zachęcają kolejne czarnookie piękności do oglądania, wąchania i testowania. 
Jednak najpiękniejsze są zawsze stoiska z ubraniami i butami. Tutaj każdy sprzedawca musi wykazać się większą, niż inni pomysłowością w dekorowaniu swojego miejsca pracy. Towar jest więc rozwieszony na wieszakach, drucianych ściankach i prętach pod sufitem, posortowany według kolorów i fasonów. Buty, według takiego samego klucza, wiesza się na haczykach, przymocowanych do ścian. Wszystko po to, aby zainteresować jak najwięcej przechodniów. Przyciągnąć wzrok, zachęcić do wstąpienia. Od tego i elokwencji oraz umiejętności sprzedażowych kupca zależy jego i jego rodziny być albo nie być i pełen talerz kolejnego dnia. Tutaj konkurencja jest największa, bo przecież bluzek, chust czy galabij nie sprzedaje się codziennie, jak chleba czy mięsa. Dlatego tutejsi sprzedawcy są najgłośniejsi na całym bazarze, najbardziej roześmiani, najbardziej rozgadani, wychodzą na ulicę, zaczepiając wszystkich, zachwalając towar w najpiękniejszych, jakie mogą wymyślić, słowach. Prawią najwymyślniejsze komplementy kobietom, głaszcząc ich dzieci po główkach, zachwycając się ich urodą, sławiąc inteligencję i bystrość, sprytnie manewrując w kierunku swoich stoisk. A potem uwijają się jak w ukropie, pokazując, przynosząc coraz to nowe kolory i fasony, doradzając z minami zawodowych stylistów. Mało która kobieta jest w stanie oprzeć się ich urokowi osobistemu i potokowi miłych dla ucha pochlebstw i nie dać się namówić choć na kaftanik dla dziecka czy koronkowe, długie rękawiczki. Wychodzą więc, zapłaciwszy za towar, którego wcale nie miały zamiaru kupić, ze śmiechem deklarując, że już nigdy tu nie zajrzą - i zawsze wracając. 
Sprzedawcy owoców i warzyw prowadzą długie dysputy, paląc jeden papieros za drugim, jednocześnie pakując towar w szeleszczące reklamówki, przyjmując zapłatę w wymiętych banknotach i zamawiając herbatę u małych chłopców, pracujących w pobliskich coffee shopach, którzy, kręcąc się w tłumie, zbierają zamówienia. Malcy wędrują od jednego stoiska do drugiego, w pamięci notując litanię zamówień, wykrzykując je w kierunku kelnerów, pracujących w ich kawiarenkach, którzy będą przygotowywać dla nich zamówione napoje. Potem wracają z powrotem na bazar, obarczeni ciężkimi, metalowymi tacami, wypełnionymi szklankami, niesionymi na uniesionych do góry rękach, zręcznie lawirując w tłumie ludzi, nigdy niczego nie rozlewając, zgrabni i zwinni jak cyrkowcy. Dorabiają sobie też przy załatwianiu drobnych sprawunków dla kupców, którzy – nie mogąc opuścić miejsca pracy - wysyłają ich do sklepów po drobne zakupy – papierosy czy karty do telefonów, za które wręczają niewielkie napiwki. Chłopcy dziękują wylewnie, całując pieniądze, wciskając je następnie do kieszeni podartych galabej i wracają biegiem do swoich obowiązków. W tłumie kręcą się żebracy, wyciągający rękę po jałmużnę. Nikt im nie odmawia, nawet symbolicznych dwudziestu pięciu piastrów, bo tak nakazuje religia.

Nad tym wszystkim unosi się kurz i gdakanie drobiu, klaksony samochodów, mozolnie przepychających się przez ciżbę kobiet z torbami na głowach, dzieci obarczonych reklamówkami, mężczyzn taszczących ogromne pudła i kartony na ramionach, przechylających się pod ich ciężarem; cały ten tłum wylewający się z uliczki, na której znajduje się bazar. Dopiero koło południa ruch zamiera, pustoszeją lady i kosze, sprzedawcy powoli zwijają swoje interesy, resztki niesprzedanego towaru zamykając w środku albo zabierając do domu. Bazar zamiera - do następnego świtu, kiedy wraz z pierwszymi promieniami słońca pojawią się pierwsi kupcy, powożący niewielkie wózki, wypełnione wszelkimi dobrami, zaprzężone w wychudzone osiołki. I znowu kolorowe markizy będą powiewać na wietrze a owoce guawy kusić upojnym zapachem.