... coś ciepłego:-) Słoneczny poranek na drodze z Kairu do Sakkary.
środa, 24 listopada 2010
wtorek, 23 listopada 2010
Rower
Popsuł mu się rower. Naprawiał go tak długo, jak siedziałam na ławce, rozmawiając z Bobem Marleyem. A Bob lubił rozmawiać:-) Już myślałam, że da sobie spokój, bo odszedł na jakiś czas, taszcząc na ramieniu karton, najwyraźniej niezbyt lekki, bo odchodząc ulicą, wyraźnie przechylał się na drugą stronę, równoważąc ciężar. Ale wrócił ze skrzynką z narzędziami i rozpoczął żmudną naprawę. Coś odkręcił, coś wymienił, gdzieś postukał. Nie wiem, dlaczego nie zrobił tego w domu. Nie wiem, dlaczego naprawiał go w pełnym, choć popołudniowym słońcu, na jednej z najruchliwszych asuańskich ulic, gdzie w pędzie mijały go białe busy z otwartymi drzwiami, w których siedzieli kilkuletni chłopcy, informując kierowcę, kiedy ma się zatrzymać i zbierając pieniądze od pasażerów, jednocześnie wykrzykując sprośne komentarze pod adresem mijanych blond-turystek. Z tymi wszystkimi poobijanymi mniej lub bardziej samochodami prywatnymi i całą masą czarno-białych taksówek, których kierowcy zwalniali, widząc na chodniku turystów, krzycząc uprzejmie do kobiet, o ile oczywiście krzyk potrafi być uprzejmy, "taxi madame?" i już mniej uprzejmie i krócej do mężczyzn - po prostu "taxi". Z tymi wszystkimi lichymi wozami i wózkami, zaprzężonymi w rachityczne osiołki, dorożkami ciągniętymi przez nie mniej rachityczne i wychudzone konie, wolno i z wielkim trudem wykonującymi swoją pracę. Z licznymi autobusami, wiozącymi rozbawionych turystów, których kierowcy zręcznie lawirowali pomiędzy całą tą ciżbą, trąbiąc, klnąc i krzycząc na innych użytkowników nadrzecznego bulwaru. Naprawiał go niestrudzenie w zgiełku i hałasie, po czym powoli odjechał na swoim niebieskim rowerze, oddając uprzednio skrzynkę z narzędziami dwóm kilkuletnim chłopcom, którzy od jakiegoś czasu przypatrywali się jego pracy, podając narzędzia, popychając się i dając sobie nawzajem żartobliwe kuksańce.
Chłopcy, kopiąc kamienie, ruszyli za nim a po chwili cała trójka zniknęła w najbliższej, wąziutkiej i zasypanej gruzem uliczce. Słońce zachodziło. Czas było wracać.
poniedziałek, 22 listopada 2010
Poglądaczka
W Egipcie najbardziej lubiłam podglądać życie. Takie zwyczajne, codzienne, małe sprawy zwykłych ludzi. Codzienne troski i codzienny trud. Wpatrywać się w twarze i zaglądać w okna.
Ogrom i majestat starożytnych budowli zawsze robił na mnie wrażenie ale nie pozostawiał w sobie takiego śladu jak uśmiech dziewczyny z łodzi, jak uważne spojrzenie kobiety, niosącej na głowie karton, spotkanej na jednej z asuańskich ulic, jak poufałe rozmowy z dopiero co napotkanymi na przystani, ciekawymi świata dziećmi. Jak opowieść sprzedawcy marzeń czy mężczyzny z parku w Asuanie. Jak długie rozmowy z właścicielem kafejki internetowej w Luksorze, który wyczarowywał dla mnie karty internetowe, żebym mogła prowadzić długie nocne rozmowy ze statku czy starym mężczyzną z El Fishawi, który podobno prowadził dysputy z samym Nagibem Mahfuz a potem i mnie zaszczycał rozmową. Jak wczesne poranki w ogrodzie botanicznym, kiedy podglądałam pracujących tam ludzi, jak długie podróże pociągiem wzdłuż wijącej się rzeki, pomiędzy malutkimi, zbudowanymi z rzecznego mułu domkami i pracującymi ludźmi.
Pięknie tam jest, wiecie? Biednie i brudno, wiem, ale dla mnie całe piękno to ta wijąca się rzeka, to światło południa, jakiego nie ma w Europie, to zamglone palmowe zagajniki, rybacy na rzece o zachodzie słońca, to dzieciaki machające nam z brzegu jak szalone, kobiety piorące w Nilu, to zakurzone kairskie ulice, wyludnione w czasie sjesty nadrzeczne promenady, rachityczne chatynki na malutkich wysepkach i bydło chłodzące się w rzece.
Pięknie tam jest, wiecie? Biednie i brudno, wiem, ale dla mnie całe piękno to ta wijąca się rzeka, to światło południa, jakiego nie ma w Europie, to zamglone palmowe zagajniki, rybacy na rzece o zachodzie słońca, to dzieciaki machające nam z brzegu jak szalone, kobiety piorące w Nilu, to zakurzone kairskie ulice, wyludnione w czasie sjesty nadrzeczne promenady, rachityczne chatynki na malutkich wysepkach i bydło chłodzące się w rzece.
Czasami bardzo tęsknię.
piątek, 19 listopada 2010
Jesień. Popołudnie. Asuan.
- Wy, Europejczycy, nie wiecie nic - powiedział mi pewnego razu stary mężczyzna, który przysiadł się do mnie w zupełnie pustym parku w pewno jesiennie popołudnie. Przysiadł na drugim końcu ławki, na której czytałam, posiedział chwilę w milczeniu, popatrzył na rzekę, zerknął na mnie i zaczął rozmowę. Chyba uznał, że chcę porozmawiać. Chyba sam potrzebował rozmowy.
- Wy, Europejczycy, nie wiecie nic. Nie wiecie, jak to jest mieć wszystko i wszystko stracić. Jak to jest mieć pieniądze, domy, drogie samochody a któregoś dnia obudzić się żebrakiem. Nie wiecie, jak to jest, kiedy władza odbiera wam wszystko. Bo tak. Bo dziś mają taki kaprys. A jutro będą mieć inny. Nie wiecie, co to znaczy nie móc dziecka posłać do dobrej szkoły, choć do tej pory do takiej chodziło. A potem już nie móc posłać do żadnej szkoły. Jak to jest nie mieć za co córki wydać za mąż. Nie macie pojęcia, jak to jest, kiedy żona od was odchodzi i wraca do domu ojca, bo nie jesteście w stanie zapewnić jej tego, co kiedyś, co zawsze. Kiedy zabiera wasze dzieci i wyjeżdża a wy nie macie ani serca, ani siły powiedzieć - nie. Nie możesz. Nie wolno ci. Nie dzieci.
Nie wiecie, jak to jest, kiedy wasi sąsiedzi, których znacie od lat, których jeszcze wasi rodzice znali, nagle odwracają się od was. Nie chcą znać. Nie pozwalają swoim dzieciom bawić się z waszymi. Jak przestają was zapraszać na święta i rodzinne uroczystości, choć do tej pory często gościliście w swoich domach. Jak ich dzieci rzucają za wami obelgi a wasze dzieci już nie chcą wychodzić na podwórko bawić się z innymi. Jak nikt nie chce kupować w waszym sklepie poza drobną garstką podobnych wam, wyklętych. Jak musicie w końcu wyjechać ze swojego rodzinnego miasta bo tam już nie ma dla was miejsca. Nikt już was nie chce a w każdy piątek każdy dorosły, każdy młokos i każde dziecko przychodzi pod wasz dom i głośno krzyczy - nie chcemy was tu. I wybija szyby w oknach. Niszczy i tak zniszczony samochód. Straszy rodzinę. Nie wiecie co to znaczy być bezradnym, kiedy nie ma nikogo, kto by się za wami ujął. Bo ani policja się nie ujmie. Ani sędzia się nie ujmie. Ani nawet sam prezydent się nie ujmie, gdyby nawet o tym wiedział. Kiedy wasz kraj przestaje być wasz a w ramadanowe poranki w radio słychać głos, głos pełen nienawiści, który powtarza jak mantrę, że dla wierzących w Chrystusa nie ma w tym kraju miejsca. W naszym kraju. A przecież nasi przodkowie żyli tu od wieków. Przecież tutaj Święta Rodzina była całe wieki przed Mahometem. Przecież nasze kościoły są o te wieki starsze, niż meczety. Nawet synagogi są starsze. Ale oni o tym nie pamiętają. Oni udają, że to nieprawda. Oni myślą, że my zapomnimy i pozwolimy naszym dzieciom zapomnieć. Ja nie wiem, czy moje dzieci pamiętają. Ja nie wiem, co moja żona każe im pamiętać, ale ja mam nadzieję, że wie, co jest słuszne. Co trzeba robić. Mam nadzieję. I mam nadzieję, że oni też sobie w końcu przypomną. Że znowu będzie jak kiedyś, kiedy w każdy Ramadan i każde Boże Narodzenie siadaliśmy razem, bo byliśmy sąsiadami, bo byliśmy przyjaciółmi i to się liczyło, a nie którą świątynię odwiedzamy... Wy nic nie wiecie.
Nie wiecie, jak to jest, kiedy wasi sąsiedzi, których znacie od lat, których jeszcze wasi rodzice znali, nagle odwracają się od was. Nie chcą znać. Nie pozwalają swoim dzieciom bawić się z waszymi. Jak przestają was zapraszać na święta i rodzinne uroczystości, choć do tej pory często gościliście w swoich domach. Jak ich dzieci rzucają za wami obelgi a wasze dzieci już nie chcą wychodzić na podwórko bawić się z innymi. Jak nikt nie chce kupować w waszym sklepie poza drobną garstką podobnych wam, wyklętych. Jak musicie w końcu wyjechać ze swojego rodzinnego miasta bo tam już nie ma dla was miejsca. Nikt już was nie chce a w każdy piątek każdy dorosły, każdy młokos i każde dziecko przychodzi pod wasz dom i głośno krzyczy - nie chcemy was tu. I wybija szyby w oknach. Niszczy i tak zniszczony samochód. Straszy rodzinę. Nie wiecie co to znaczy być bezradnym, kiedy nie ma nikogo, kto by się za wami ujął. Bo ani policja się nie ujmie. Ani sędzia się nie ujmie. Ani nawet sam prezydent się nie ujmie, gdyby nawet o tym wiedział. Kiedy wasz kraj przestaje być wasz a w ramadanowe poranki w radio słychać głos, głos pełen nienawiści, który powtarza jak mantrę, że dla wierzących w Chrystusa nie ma w tym kraju miejsca. W naszym kraju. A przecież nasi przodkowie żyli tu od wieków. Przecież tutaj Święta Rodzina była całe wieki przed Mahometem. Przecież nasze kościoły są o te wieki starsze, niż meczety. Nawet synagogi są starsze. Ale oni o tym nie pamiętają. Oni udają, że to nieprawda. Oni myślą, że my zapomnimy i pozwolimy naszym dzieciom zapomnieć. Ja nie wiem, czy moje dzieci pamiętają. Ja nie wiem, co moja żona każe im pamiętać, ale ja mam nadzieję, że wie, co jest słuszne. Co trzeba robić. Mam nadzieję. I mam nadzieję, że oni też sobie w końcu przypomną. Że znowu będzie jak kiedyś, kiedy w każdy Ramadan i każde Boże Narodzenie siadaliśmy razem, bo byliśmy sąsiadami, bo byliśmy przyjaciółmi i to się liczyło, a nie którą świątynię odwiedzamy... Wy nic nie wiecie.
- Hej, zostaw ją w spokoju - krzyknął policjant, który pojawił się na przystani. - Nie słuchaj go - zwrócił się do mnie - to tylko stary wariat. Jeśli będzie ci przeszkadzał, tylko mi powiedz. Ramadan karim.
Chciałam zaprotestować, bo nawet jeśli to był tylko stary wariat, to i tak chciałam go posłuchać. Ale zanim zdążyłam powiedzieć słowo, galabeja obok zafurkotała na wietrze. Mężczyzna odszedł.
poniedziałek, 15 listopada 2010
Na Nilu
Specjalnie dla Any z Maroka - hotel Cataract, w którym Agatha Christie napisała "Śmierć na Nilu".
Asuan nocą - Góra Wiatrów
Widok na miasto i Elefantynę
Dolina Nilu na tej wysokości nie jest specjalnie szeroka, dlatego domy - z braku miejsca
- buduje się na skałach.
Statki pasażerskie cumujące przy asuańskim nabrzeżu.
Widok z Wyspy Kitchenera
P.S. Wszystkie zdjęcia, użyte w tym poście, są autorstwa mojego najmilszego Towarzysza Życia:-)
niedziela, 14 listopada 2010
piątek, 12 listopada 2010
Asuan - odsłona druga
Życie w mieście koncentruje się w kilku miejscach miejscach. Pierwsze to corniche nad rzeką, gdzie po zmroku setki coffee shopów oferują spoczynek na tarasach, owiewanych lekką bryzą, z romantycznym widokiem na roziskrzony w blasku księżyca Nil. Tłoczne kawiarenki, wypełnione po brzegi roześmianymi mężczyznami, kobietami strzelającymi spojrzeniami spod chust i rozbrykanymi dziećmi, zapachem kawy i fajki wodnej, głośną muzyką i gwarem rozmów.
Drugie miejsce to bazar, równie często odwiedzany przez turystów, jak i Egipcjan. Tutaj Egipcjanki zaopatrują się w stroje, mniej lub bardziej uroczyste, te ślubne i te codzienne, wszelkiej maści dodatki, kosmetyki i pachnidła, zabawki dla dzieci i galabeje dla mężów. Tutaj też, w dalej położonej części bazaru, kupują żołto-czerwono-zielone owoce mango, pachnące słodko guawy, ogromne arbuzy i melony, pełne reklamówki pomidorów, cebuli, bakłażany o połyskującej skórce i liście winogron, z których w domu będą robić dziesiątki malutkich, zgrabnych mahsi, wypełnionych aromatycznym ryżem. Uliczne rzeźnie oferują mięso, zawieszone pod sufitem na hakach i przykryte kawałkami poplamionego płótna dla ochrony przed słońcem i muchami a liczne cukiernie kuszą zapachem ciastek i świeżo upieczonego chleba. Tutaj też, w licznych kawiarenkach, godzinami będą przesiadywać ich mężowie przy shishy i szklaneczkach soku z limonki, karkade czy herbaty, przyglądając się przechodniom i prowadząc leniwe pogawędki.
Trzecie miejsce, a raczej miejsca, to parki i skwerki. To zielone przybrzeżne oazy, ocieniony strzelistymi palmami, z zielonymi kobiercami traw, niewielkimi budyneczkami coffee shopów. Tutaj przesiaduje młodzież - niby w osobnych grupkach dziewcząt i chłopców, ale tak naprawdę razem. Na tyle daleko od siebie, aby nie wzbudzać podejrzeń o niestosowne zachowanie. Na tyle blisko, aby można było przerzucać się żarcikami, docinać sobie i podśmiewać z siebie nawzajem. Na tyle blisko, aby można było się zakochać; na tyle daleko, żeby nikt tego nie zauważył.
Parki to ulubione miejsce na rodzinne pikniki - rozłożone koce, mnóstwo domowego jedzenia, przynoszonego w plastikowych pudełeczkach, jeszcze parującego, głośna muzyka, gwar i śmiech. Dzieci biegają pomiędzy siedzącymi na trawie dorosłymi, zaczepiając i dokazując. Nikt nie zwraca na nie uwagi, nikomu nie przeszkadzają. Dorosłych zajmują ich własne sprawy - głośne dyskusje, żartobliwe sprzeczki, okrzyki; na tyle głośne, aby przekrzyczeć muzykę, dobiegającą z pobliskich kawiarenek czy przenośnych radyjek.
Latem pikniki zaczynają się późnym wieczorem, kiedy żar słabnie i powietrze przestaje parzyć i trwają do samego rana; kiedy jedzenie zostanie dojedzone, dzieci przysną na kocach a dyskusje zaczną zamierać, to znak, żeby wracać do domu. Kobiety zbierają więc pojemniki i pojemniczki, pakują torby, zwijają koce, mężczyźni biorą na wpół śpiące dzieci na ręce i powolną kawalkadą udają się w kierunku domu. Dzień się skończył. Asuan zasypia.
Trzecie miejsce, a raczej miejsca, to parki i skwerki. To zielone przybrzeżne oazy, ocieniony strzelistymi palmami, z zielonymi kobiercami traw, niewielkimi budyneczkami coffee shopów. Tutaj przesiaduje młodzież - niby w osobnych grupkach dziewcząt i chłopców, ale tak naprawdę razem. Na tyle daleko od siebie, aby nie wzbudzać podejrzeń o niestosowne zachowanie. Na tyle blisko, aby można było przerzucać się żarcikami, docinać sobie i podśmiewać z siebie nawzajem. Na tyle blisko, aby można było się zakochać; na tyle daleko, żeby nikt tego nie zauważył.
Parki to ulubione miejsce na rodzinne pikniki - rozłożone koce, mnóstwo domowego jedzenia, przynoszonego w plastikowych pudełeczkach, jeszcze parującego, głośna muzyka, gwar i śmiech. Dzieci biegają pomiędzy siedzącymi na trawie dorosłymi, zaczepiając i dokazując. Nikt nie zwraca na nie uwagi, nikomu nie przeszkadzają. Dorosłych zajmują ich własne sprawy - głośne dyskusje, żartobliwe sprzeczki, okrzyki; na tyle głośne, aby przekrzyczeć muzykę, dobiegającą z pobliskich kawiarenek czy przenośnych radyjek.
Latem pikniki zaczynają się późnym wieczorem, kiedy żar słabnie i powietrze przestaje parzyć i trwają do samego rana; kiedy jedzenie zostanie dojedzone, dzieci przysną na kocach a dyskusje zaczną zamierać, to znak, żeby wracać do domu. Kobiety zbierają więc pojemniki i pojemniczki, pakują torby, zwijają koce, mężczyźni biorą na wpół śpiące dzieci na ręce i powolną kawalkadą udają się w kierunku domu. Dzień się skończył. Asuan zasypia.
Asuan - nad rzeką
czwartek, 11 listopada 2010
Tysiąc kilometrów na południe
Brama do Czarnej Afryki - właśnie tak nazywane jest jedno z moich ulubionych egipskich miast - Asuan. Położony daleko na południu, tysiąc kilometrów od ogromnej, ruchliwej stolicy. Spokojny. Przytulny, choć wcale niemały, liczący sobie niemal dwustu tysięcy mieszkańców. Jednak na nadrzecznej promenadzie, w wąskich zaułkach pomiędzy odrapanymi budynkami ani na lokalnym bazarze nie odczuwa się specjalnie tłoku. Miasto jest senne pod rozpalonym słońcem, wymarłe w ciągu dnia i rozbrzmiewające głośną muzyką oraz dźwiękiem klaksonów po zmroku.
Przyszło mi do głowy, że może to tylko mnie się miasto wydaje senne i spokojne. Może jest wręcz przeciwnie a na moje wrażenia wpływają wspomnienia z Kairu - dwudziestomilionowego giganta, z chmurą smogu unoszącą się nad położonym w dolinie Nilu miastem, rozgorączkowanego i rozedrganego o każdej porze dnia i nocy. Miasta, które nigdy nie zasypia i w którym korki o czwartej po południu i o czwartej nad ranem są jednakowo wielkie. Miasta, w którym miliony ludzi walczą o pierwszeństwo z milionami samochodów, które wydaje się tak zapchane, ciasne, zakorkowane, że wydaje się, że nie pomieści już więcej - ani ludzi, ani samochodów. A jednak co dzień przybywa nowych mieszkańców. Rodzą się nowi. Przyjeżdżają z wiosek i miasteczek dookoła a nawet z dalekiego południa.
Kair - miasto magiczne. Z niezapomnianą atmosferą. Z przeraźliwie głośną muzyką, dobiegającą z samochodów, domów i sklepów. Z łodzi, pływających po Nilu. Ze stareńkich, tranzystorowych odbiorników, z którymi na przystań nad rzeką przyszli młodzi ludzie. Z charakterystycznym, słodkawym smrodem rozkładających się w upale śmieci, spalin z milionów rur wydechowych stareńkich aut, posprowadzanych tu masowo w latach prosperity z Europy; prosperity, która dawno minęła, podobnie jak świetność owych pojazdów, teraz plujących trującymi wyziewami i charczących na ulicach, z bagażnikami pospinanymi sznurkiem, bez okien i drzwi, lusterek i świateł. Bez klap bagażnika i siedzeń. Z plastikowymi kwiatkami, zatkniętymi na deskach rozdzielczych, obrazkami z wizerunkami świętych albo ręką Fatimy, zawieszoną pod sufitem. Z zatłoczonymi ulicami, gdzie z pięciu pasów ruchu, dzięki pomysłowości albo braku wyobraźni kierowców robi się pasów siedem. Z autami trąbiącymi we wszystkich możliwych tonacjach i łamiącymi wszelkie wymyślone przez człowieka przepisy ruchu drogowego. Z kierowcami z fantazją jadącymi pod prąd, rozsiewającymi szerokie, białozębne uśmiechy w ramach przeprosin. Z pieszymi, spacerującymi spokojnie pomiędzy rozpędzonymi samochodami - tymi wszystkimi mężczyznami, którzy w czułym, męskim objęciu wolno przemierzają dystans pomiędzy kolejnymi coffee shopami, z kobietami, które taszcząc na głowach ogromne pakunki z zakupami, ciągnąc za rękę dzieci, spokojnie lawirują pomiędzy czarno-białymi taksówkami, autokarami, rzęchami i lśniącymi nowością i świeżymi, dopiero-co-nabytmi rysami samochodami niemal prosto z salonu. Kair z malowniczo udekorowanymi wystawami sklepów, pięknymi willami, liczącymi sto lat a nawet i więcej, pięknymi fasadami kamienic, nadgryzionych zębem czasu, ogromnymi drzewami i srebrzystą rzeką pośrodku. Z mostami spinającymi brzegi Nilu. Felukami, łodziami motorowymi, statkami i luksusowymi jachtami, niestrudzenie przemierzającymi rzekę we dnie i w nocy. Z miliardem nigdy nie gasnących świateł i światełek. Z majaczącymi we mgle ostrymi wierzchołkami piramid i strzelistą Wieżą Kairską. Z zielonymi wyspami, na których ciągle uprawia się ziemię przy pomocy drewnianych pługów, zaprzężonych w wychudzone konie i osiołki. Z Khan al Khalili, Cytadelą, wiekowymi kościołami i setkami minaretów. Miastem Umarłych i starymi dzielnicami, pamiętającymi czasy minionej dawno świetności. Pamiętającymi rządy Ottomanów i karabiny Brytyjczyków. Hitlera i Nasera. Miasto - ośmiornica, swoimi mackami zagarniające okoliczne pustynie pod budowę kolejnych osiedli. Miasto fascynujące. Przyciągające jak magnes.
Ale to Kair. Asuan jest zupełnie inny. Przynajmniej dla mnie. Senny. Rozleniwiony. Powolny. Ludzie się nie spieszą. Dzieci nie biegają. Nawet auta trąbią jakby bardziej rozwlekle. Tutaj życie toczy się dużo wolniej, niż w innych miastach. To nie Kair z jego tłokiem. Nie Hurghada czy Sharm z milionem turystów. Nie Luksor, wiecznie zapchany autokarami wycieczkowymi. To zupełnie inne miejsce. To południe. Tutaj już czuje się powiew prawdziwej Afryki - w klimacie, roślinności, w kolorze skóry Nubijczyków, którzy - kiedy ich własny kraj zniknął pod wodami ogromnego Jeziora Nasera - osiedlili się w Asuanie i okolicach.
Tutaj czuje się też historię, która sięga czasów sprzed pojawienia się dynastii faraonów - czy to w mieście, w starożytnych kamieniołomach, pamiętających budowę wspaniałych piramid w Gizie, czy to patrząc na Górę Wiatrów, wznoszącą się naprzeciwko miasta, z grobami dostojników, pobliskie ruiny klasztoru świętego Szymona, czy to na wyspie Elefantyna, na której kiedyś znajdowało się starożytne miasto Abu - miasto strażników południowych granic Egiptu, odpowiedzialnych za nadzór nad ważnymi kamieniołomami i handel z pobliską Nubią. Ze wspaniałą świątynią baraniogłowego boga Chnuma, granitową piramidą schodkową czy jednym z najstarszych nilometrów. Miasto przed wiekami pogrążone w niebycie, z którego wspaniałej świetności pozostały jedynie ruiny, podobnie jak z okolicznych świątyń wzniesionych za czasów świetności faraonów; czasów, których już nikt ze współczesnych mieszkańców nie pamięta, ani sobie nie wyobraża. Trudno bowiem myśleć o świetności w mieście, w którym niełatwo jest o godnie płatną pracę, w którym śmieci wysypuje się przez okna bezpośrednio na ulice, w którym nieotynkowane domy straszą pustymi dziurami okien a przez niedokończone dachy widać nocami miliardy gwiazd.
Asuańska ulica
Czekając na jałmużnę
W oczekiwaniu na klientów - uliczny czyściciel butów
Prosto z chodnika - antykwariat na ulicy
W ferworze dyskusji
Subskrybuj:
Posty (Atom)