czwartek, 11 listopada 2010

Tysiąc kilometrów na południe

Brama do Czarnej Afryki - właśnie tak nazywane jest jedno z moich ulubionych egipskich miast - Asuan. Położony daleko na południu, tysiąc kilometrów od ogromnej, ruchliwej stolicy. Spokojny. Przytulny, choć wcale niemały, liczący sobie niemal dwustu tysięcy mieszkańców. Jednak na nadrzecznej promenadzie, w wąskich zaułkach pomiędzy odrapanymi budynkami ani na lokalnym bazarze nie odczuwa się specjalnie tłoku. Miasto jest senne pod rozpalonym słońcem, wymarłe w ciągu dnia i rozbrzmiewające głośną muzyką oraz dźwiękiem klaksonów po zmroku.

Przyszło mi do głowy, że może to tylko mnie się miasto wydaje senne i spokojne. Może jest wręcz przeciwnie a na moje wrażenia wpływają wspomnienia z Kairu - dwudziestomilionowego giganta, z chmurą smogu unoszącą się nad położonym w dolinie Nilu miastem, rozgorączkowanego i rozedrganego o każdej porze dnia i nocy. Miasta, które nigdy nie zasypia i w którym korki o czwartej po południu i o czwartej nad ranem są jednakowo wielkie. Miasta, w którym miliony ludzi walczą o pierwszeństwo z milionami samochodów, które wydaje się tak zapchane, ciasne, zakorkowane, że wydaje się, że nie pomieści już więcej - ani ludzi, ani samochodów. A jednak co dzień przybywa nowych mieszkańców. Rodzą się nowi. Przyjeżdżają z wiosek i miasteczek dookoła a nawet z dalekiego południa. 
Kair - miasto magiczne. Z niezapomnianą atmosferą. Z przeraźliwie głośną muzyką, dobiegającą z samochodów, domów i sklepów. Z łodzi, pływających po Nilu. Ze stareńkich, tranzystorowych odbiorników, z którymi na przystań nad rzeką przyszli młodzi ludzie. Z charakterystycznym, słodkawym smrodem rozkładających się w upale śmieci, spalin z milionów rur wydechowych stareńkich aut, posprowadzanych tu masowo w latach prosperity z Europy; prosperity, która dawno minęła, podobnie jak świetność owych pojazdów, teraz plujących trującymi wyziewami i charczących na ulicach, z bagażnikami pospinanymi sznurkiem, bez okien i drzwi, lusterek i świateł. Bez klap bagażnika i siedzeń. Z plastikowymi kwiatkami, zatkniętymi na deskach rozdzielczych, obrazkami z wizerunkami świętych albo ręką Fatimy, zawieszoną pod sufitem. Z zatłoczonymi ulicami, gdzie z pięciu pasów ruchu, dzięki pomysłowości albo braku wyobraźni kierowców robi się pasów siedem. Z autami trąbiącymi we wszystkich możliwych tonacjach i łamiącymi wszelkie wymyślone przez człowieka przepisy ruchu drogowego. Z kierowcami z fantazją jadącymi pod prąd, rozsiewającymi szerokie, białozębne uśmiechy w ramach przeprosin. Z pieszymi, spacerującymi spokojnie pomiędzy rozpędzonymi samochodami - tymi wszystkimi mężczyznami, którzy w czułym, męskim objęciu wolno przemierzają dystans pomiędzy kolejnymi coffee shopami, z kobietami, które taszcząc na głowach ogromne pakunki z zakupami, ciągnąc za rękę dzieci, spokojnie lawirują pomiędzy czarno-białymi taksówkami, autokarami, rzęchami i lśniącymi nowością i świeżymi, dopiero-co-nabytmi rysami samochodami niemal prosto z salonu. Kair z malowniczo udekorowanymi wystawami sklepów, pięknymi willami, liczącymi sto lat a nawet i więcej, pięknymi fasadami kamienic, nadgryzionych zębem czasu, ogromnymi drzewami i srebrzystą rzeką pośrodku. Z mostami spinającymi brzegi Nilu.  Felukami, łodziami motorowymi, statkami i luksusowymi jachtami, niestrudzenie przemierzającymi rzekę we dnie i w nocy. Z miliardem nigdy nie gasnących świateł i światełek. Z majaczącymi we mgle ostrymi wierzchołkami piramid i strzelistą Wieżą Kairską. Z zielonymi wyspami,  na których ciągle uprawia się ziemię przy pomocy drewnianych pługów, zaprzężonych w wychudzone konie i osiołki. Z Khan al Khalili, Cytadelą, wiekowymi kościołami i setkami minaretów. Miastem Umarłych i starymi dzielnicami, pamiętającymi czasy minionej dawno świetności. Pamiętającymi rządy Ottomanów i karabiny Brytyjczyków. Hitlera i Nasera. Miasto - ośmiornica, swoimi mackami zagarniające okoliczne pustynie pod budowę kolejnych osiedli. Miasto fascynujące. Przyciągające jak magnes.

Ale to Kair. Asuan jest zupełnie inny. Przynajmniej dla mnie. Senny. Rozleniwiony. Powolny. Ludzie się nie spieszą. Dzieci nie biegają. Nawet auta trąbią jakby bardziej rozwlekle. Tutaj życie toczy się dużo wolniej, niż w innych miastach. To nie Kair z jego tłokiem. Nie Hurghada czy Sharm z milionem turystów. Nie Luksor, wiecznie zapchany autokarami wycieczkowymi. To zupełnie inne miejsce. To południe. Tutaj już czuje się powiew prawdziwej Afryki - w klimacie, roślinności, w kolorze skóry Nubijczyków, którzy - kiedy ich własny kraj zniknął pod wodami ogromnego Jeziora Nasera - osiedlili się w Asuanie i okolicach.

Tutaj czuje się też historię, która sięga czasów sprzed pojawienia się dynastii faraonów  - czy to w mieście, w starożytnych kamieniołomach, pamiętających budowę wspaniałych piramid w Gizie, czy to patrząc na Górę Wiatrów, wznoszącą się naprzeciwko miasta, z grobami dostojników, pobliskie ruiny klasztoru świętego Szymona, czy to na wyspie Elefantyna, na której kiedyś znajdowało się starożytne miasto Abu - miasto strażników południowych granic Egiptu, odpowiedzialnych za nadzór nad ważnymi kamieniołomami i handel z pobliską Nubią. Ze wspaniałą świątynią baraniogłowego boga Chnuma, granitową piramidą schodkową czy jednym z najstarszych nilometrów. Miasto przed wiekami pogrążone w niebycie, z którego wspaniałej świetności pozostały jedynie ruiny, podobnie jak z okolicznych świątyń wzniesionych za czasów świetności faraonów; czasów, których już nikt ze współczesnych mieszkańców nie pamięta, ani sobie nie wyobraża. Trudno bowiem myśleć o świetności w mieście, w którym niełatwo jest o godnie płatną pracę, w którym śmieci wysypuje się przez okna bezpośrednio na ulice, w którym nieotynkowane domy straszą pustymi dziurami okien a przez niedokończone dachy widać nocami miliardy gwiazd.

Asuańska ulica

 Czekając na jałmużnę

W oczekiwaniu na klientów - uliczny czyściciel butów

Prosto z chodnika - antykwariat na ulicy
W ferworze dyskusji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz