Nigdy nie miałam czasu, żeby pospacerować po Edfu. Albo przypływaliśmy późnym wieczorem i brak statywu uniemożliwiał robienie zdjęć albo wcześnie rano i wtedy schodziliśmy na ląd tylko po to, żeby w szalonym pędzie dorożkami (ileż razy prosiłam dorożkarzy, żeby zwolnili, nie katując tak tych biednych koni, żebyśmy też mogli obejrzeć choć kawałek miasta) przejechać przez Edfu w drodze do świątyni i z powrotem.
Miasteczko wygląda jak wszystkie na południu - niezbyt czyste, z sypiącymi się, nigdy nie ukończonymi domami, wąziutkimi uliczkami, gdzie w kurzu bawią się dzieci i suszy się pranie na sznurkach przerzuconych między balkonami, z ciemnymi sklepikami o półkach niemal pustych, w wejściach których siedzą sprzedawcy, popijając słodką herbatę i ćmiąc "Kleopatrę". Życie toczy się niespiesznie, nikt tu nie goni za pieniądzem i dobrami materialnymi, bo też nie ma za czym gonić. Miasto nie oferuje żadnych możliwości, ot - praca w świątyni, praca w sklepikach dla turystów na nabrzeżu, na lokalnym targu albo w jednym ze sklepików z telefonami i kartami pre-paid czy kafejce internetowej. Właściwie co drugi lokal to te telefony. Nazywa się to "centrala telefoniczna" i w asortymencie posiada używane lub nowe aparaty, karty telefoniczne, najróżniejsze gadgety telefoniczne, które kupują namiętnie Egipcjanie obu płci oraz oferują możliwość zadzwonienia ze sklepowego aparatu. Egipcjanom chyba wydaje się to świetnym biznesem, bo jeśli otwiera się cokolwiek nowego, to właśnie taka "centrala". No i kafejki internetowe. Tych też jest tutaj zatrzęsienie. Ciemne, zadymione, z klawiaturami oblepionymi nie-wiedzieć-czym, łączami tak wolnymi, że w trakcie otwierania kolejnej strony można wdać się w niekończącą się dyskusję na przykład o ostatnim meczu piłki nożnej, jako że Egipt to afrykańska potęga w tej materii i najlepszą herbatą na świecie, choć podawaną w najbrudniejszych szklankach. Po nodze od czasu do czasu przebiegnie skorpion, wszędobylskie muchy włażą w oczy, a muzyka jest tak głośna, że masz wrażenie, iż od drgań przez nią wywoływanych popękają ci kości, choć tylko przechodzisz mimo, choć nawet nie wchodzisz do środka.
Wszystko jest już otwarte wczesnym rankiem, kiedy pędzimy w naszych dorożkach. Ludzie niespiesznie robią zakupy, popijają pierwszą poranną kawę w coffee shopach, których krzesła rozstawiono na chodnikach lub bezpośrednio na ulicy. Kobiety wędrują na targ, taszcząc na głowach olbrzymie torby, teraz puste, które wypełnią wszelakimi potrzebnymi dobrami i - już pełne - również na głowach zaniosą do domów. Petenci ustawiają się w nie kończącej się kolejce do urzędu miejskiego czy pobliskiego posterunku policji. Siedzą na krawężnikach kiedy jedziemy zwiedzać, w tym samym miejscu zastajemy ich w drodze powrotnej, ale nie widać zniecierpliwienia czy zniechęcenia - ot, tak już jest i złość w niczym nie pomoże. Urzędnicy pracują wolno, najwolniej, jak się da w zaduchu niewielkich biur, pozbawionych klimatyzacji. Głodowe pensje zabijają wszelką inicjatywę i pośpiech, chyba że ktoś ma kilka funtów na niewielką zapomogę dla urzędniczej rodziny, wtedy można przyspieszyć grzebanie w niekończących się stertach teczek. Ale nie każdego stać na to, by przy każdej załatwianej sprawie wręczać datek. Wtedy siedzi się w nieskończoność na krawężniku, ćmi papierosy jeden za drugim, zamawiając słodką herbatę u chłopców, pracujących w pobliskich coffe shopach, kręcących się w tłumie i zbierających zamówienia. Za dopłatą chłopcy przyniosą ze swojej kawiarni i maleńki stolik o metalowym blacie i krzesła, i można czekać elegancko, jak człowiek, a nie siedząc na ziemi. Dziewczęta zbierają się grupkami przy sklepikach czy pijalni soku z łodyg trzciny cukrowej, zawsze starannie ubrane, zawsze zachwycające barwami; stoją więc w grupkach, strzelając na boki pięknymi oczami i śmiejąc się dźwięcznie. Zwykle zaraz zbiera się gdzieś obok czy naprzeciwko taka sama grupka młodzieńców i obie dogadują sobie i dokuczają żartobliwie, przekrzykując hałas samochodów i głosy sprzedawców, głośno, gardłowo nawołujących, zachwalając swój towar. Samochody slalomem omijają wszystkie grupy ludzi, blokujące ulice i niewielkie wozy, zaprzężone w wychudzone osiołki, którymi wozi się na targ dobra wszelakie, a które w ostrożnym marszu pokonują nierówności jezdni. Matka szarpie za rękę dziecko, które wykręca główkę i ciągnie w zupełnie przeciwną stronę, do sklepiku, gdzie na wystawie kuszą zabawki albo słodycze, dwóch mężczyzn idzie poboczem, dyskutując o czymś zawzięcie, wymachując rękoma, rozmawiając być może o interesie do ubicia, być może o ostatnim odcinku ulubionego serialu, jednak gestykulując tak zawzięcie, jakby właśnie rozważali kwestie państwowej wagi lub rozwiązywali problem światowego głodu. Właściciele kafejek polewają wodą chodniki i ulice dookoła swoich lokali, aby dziesiątki przechodniów i liczne pojazdy nie wzbijały kurzu. Słońce powoli acz nieubłaganie wędruje coraz wyżej i wyżej. Jeszcze trochę i zrobi się za gorąco, zamrze więc życie na ulicy a wszyscy poszukają schronienia w domach i kafejkach, uciekając przed upałem południa. Ucichną hałasy, znikną ludzie, by wrócić dopiero po kilku godzinach, kiedy rozpalone słońce zacznie zniżać się nad horyzont po drugiej stronie rzeki.
Ot, jeszcze jeden poranek w Edfu.