środa, 29 września 2010

Pomóżmy Kalince

Kochani, trafiłam dzisiaj na stronę Kaliny, malutkiej dziewczynki, cierpiącej na złośliwy nowotwór oczu. Jej i jej rodzicom - Gosi i Jackowi, bardzo potrzebna jest nasza pomoc i wsparcie. Poniżej zamieszam apel o pomoc.
Mam na imię Kalina i zaledwie 7 miesięcy.
Dwa miesiące temu lekarze zdiagnozowali u mnie złośliwy nowotwór obydwojga oczu o nazwie siatkówczak (retinoblastoma). Zapadalność na tę chorobę szacuje się na około 4 przypadki na milion urodzeń rocznie. Leczenie jest długie i najczęściej kończy się całkowitym usunięciem gałek ocznych. W dodatku w każdej chwili mogą nastąpić przerzuty komórek rakowych na inne, zdrowe części ciała. Dlatego moi rodzice postanowili szukać dla mnie ratunku za granicą.
W Londynie jest szpital, w którym z dobrymi efektami leczy się dzieci takie jak ja poprzez podanie leku Melphalan tętnicą udową bezpośrednio do oka. To nowatorska kuracja, w Polsce w ogóle niedostępna. Barierą jednak jest cena – 25.000 funtów za dwie kuracje, nie mówiąc już o całej masie innych opłat.
To leczenie jest dla mnie Nadzieją. Chcę poznawać świat, nauczyć się jego kolorów, zobaczyć kiedyś tęczę na niebie i kwitnące jabłonie, chcę widzieć uśmiech mojej mamy gdy będę stawiała pierwsze kroczki i jeszcze żeby tata pokazał mi góry.
Ty pewno już to wszystko widziałeś. Ja dopiero zaczynam życie a już nie wiem co przyniesie kolejny dzień. Jeśli zechcesz to przyłącz się do walki o moje zdrowie i uratuj mnie...

Wpłaty pieniężne prosimy przekazywać na konto bankowe:

Fundacja Dzieciom "Zdążyć z pomocą"
01-685 Warszawa ul. Łomiańska 5

41 1240 1037 1111 0010 1321 9362
koniecznie z dopiskiem "na leczenie Kaliny Janowskiej"

www.kalinajanowska.pl
www.kalinajanowska.blog.onet.pl

wtorek, 28 września 2010

Szczęśliwe dni

Do tamy w Esna dopływaliśmy zwykle koło 16:00; zwykle staliśmy tylko chwilę, ot, tyle, żeby dopełnić formalności, może pół godziny, i zaraz ruszaliśmy w dalszą drogę. Z naszego punktu widzenia, krótszy postój był lepszy - wcześniej docieraliśmy do Asuanu, można było jeszcze wyjść do miasta, rozprostować kości po dwudniowym niemal pobycie na statku. Z ich punktu widzenia nasze przedłużające się oczekiwanie na odprawę było zdecydowanie korzystniejsze, bo zwiększała się szansa na udany handel. 

Byliśmy dla nich, mieszkańców, jedną z niewielu szans na zarobek. Z całej tej starożytnej potęgi, której resztki pozwalają krajowi na przeżycie, w tym małym mieście zachowała się tylko jedna, rzadko uczęszczana przez turystów, świątynia. Żadnej piramidy, żadnych słynnych grobowców, do których ciągnęłyby pielgrzymki bogatych Europejczyków i Amerykanów. Niestety, Esna nie ma tyle szczęścia, co Luxor czy Asuan, gdzie turyści są jak rok długi, wydając góry pieniędzy na byle co. Wystarczy samemu dobrze się zakręcić a jeśli ma się jeszcze gromadkę sprytnych dzieci do pomocy, da się żyć całkiem nieźle; wystarczy i na skromny posiłek trzy razy dziennie i  czasami nawet na posłanie owej gromadki spryciarzy do szkoły. Niestety, Esna i jej mieszkańcy do takich szczęściarzy nie należą. Autokary zatrzymują się tutaj rzadko, zbyt rzadko, żeby dało się z nich żyć. Farmerka, handel - ot i wszystkie możliwości zarabiania pieniędzy. Niewiele, prawda? Szczególnie jeśli się ma dużą rodzinę na utrzymaniu. Szczególnie jeśli dzieci ciągle czegoś potrzebują, rodzicom trzeba pomóc, siostry powydawać za mąż. Więc każdy z nich zaopatruje się wcześniej czy później w niewielką łódeczkę, dwa wiosła, inwestuje kilka posiadanych funtów w towar i siada pomiędzy innymi, podobnymi sobie, na przystani. Każdego ranka ładuje się do łódeczki kolorowe chusty i szale, wyszywane cekinami galabije, trochę wzorzystych obrusów, figurek z gipsu, udającego bazalt i czeka na przystani na pojawienie się pierwszych wycieczkowych statków. A potem wszystko odbywa się błyskawicznie - bieg do łódki, kilka wytężonych ruchów wiosłem przez wodę wzburzoną silnikami kolosów i już jest się przy statku. 
Czasami ma się szczęście, że obsługa jest miła i pozwala przycumować do barierek, nie odgania od burt. Wtedy handel odbywa się spokojnie - najpierw trzeba zacząć wołać, stukać w niżej położone okna. Zwykle jednak turyści już wiedzą od swoich przewodników o możliwości kupienia pamiątek za grosze i czekają na górnym pokładzie. Drobinki otaczają więc statek kolorową chmarą a sprzedawcy zaczynają swoje gardłowe nawoływania, zachwalając towar. Na początku ustala się, czym kupujący jest zainteresowany, potem trzeba odnaleźć odpowiedni towar i - biorąc potężny zamach - wyrzucić go kilka metrów w górę, aż na otwarty pokład na samej górze. Potem w ten sam sposób otrzymuje się zapłatę, wyrzuconą przez reling, frunącą prosto w rozpostarte ramiona. A potem statek odpływa. I znowu zaczyna się oczekiwanie. 
Dlatego rajem są te dni w pełni sezonu, kiedy śluza nie nadąża z obsługiwaniem wszystkich statków i oczekiwanie na przeprawę przedłuża się. Kolejka ustawia się przy przystani a kiedy tam zaczyna brakować miejsca na cumowanie, również na redzie. W takie dni można spokojnie, bez pośpiechu, pływać pomiędzy kolosami, z których każdy jednym ruchem wirnika mógłby zamienić kolorową łupinkę w stertę równie kolorowych drzazg; wtedy turyści mają czas, żeby zejść na dolny pokład, podejść do drzwi, które obsługa - jeśli jest miła - otwiera dla nich, zabezpieczając jedynie barierką. Wtedy zawsze uda się coś więcej sprzedać. Spokojnie dopasować rozmiary. Znaleźć pasujące kolory. Wybrać najładniejszego, pomalowanego na czarno kotka. Trochę więcej utargować dla rodziny. Tak, takie dni zdecydowanie należą do szczęśliwych.









piątek, 24 września 2010

Celebrując chwile

Przed rozpoczęciem pracy w ogrodzie botanicznym na Wyspie Kitchenera w Asuanie. Chwila dla siebie w oczekiwaniu na przydział pracy, na ławce przed budynkiem administracji ogrodu.


czwartek, 23 września 2010

Czas

Ktoś kiedyś powiedział, że Europejczycy mają zegarki, a Egipcjanie mają czas. W Egipcie pojęcia czasu jest bardzo względne. Egipcjanie mówią - jutro, mając na myśli nie konkretny dzień, ale nieokreślony moment w przyszłości. Jutro ci przyniosę. Praca będzie na jutro skończona. Jutro pójdziemy gdzieś. Słowo "jutro" nabiera w tym kraju zupełnie nowego znaczenia. Wielu znaczeń. Oznacza chęć, wolę zrobienia czegoś, ale nie oznacza wcale określonego dnia. Może i jutro. Może za miesiąc. Może, jak Bóg da, za kilka miesięcy. A jak nie da? Nie należy tego brać do siebie, tak jak egipskiego "jutro" nie należy brać dosłownie.  Najwyraźniej Bóg tak chciał, Egipcjanie tylko wypełniają Jego wolę.

Tutaj ludzie nie żyją podług zegarków. Jedynym wyjątkiem jest okres świętego miesiąca Ramadan, w którym czas nabiera zupełnie nowego znaczenia. Kiedy po całodniowym poście burczy w brzuchu, nie ma miejsca na niedopowiedzenia - wszyscy nieoczekiwanie zaczynają rozumieć pojęcie konkretnego momentu w czasie, momentu, kiedy będzie można w końcu zasiąść do ramadanowego śniadania. Nikt się nie spóźnia, nikt już nie mówi "jutro", wszyscy punktualnie zasiadają do stołu. Czas nabiera kształtu. Staje się namacalny. Czas zaczyna istnieć w świadomości Egipcjan. Ale kiedy kończy się Ramdan, wszystko wraca do normy. I znowu nigdzie nikomu się nie spieszy. 

Nikt tutaj nie denerwuje się marnowaniem czasu. Cierpliwe stoi się w wielogodzinnych kolejkach do urzędu takiego czy siakiego, oczekuje na spóźniający się pociąg czy autobus. Nikt się nie denerwuje, bo nie ma czym. Jak będzie, to będzie. Jak przyjedzie, to przyjedzie. Jak Bóg da. A jak nie, to przyjdzie się drugi raz, znowu odczeka swoje, porozmawia z przypadkowymi współtowarzyszami niedoli. Pożartuje. Pośmieje się. Zawiąże nowe przyjaźnie. Przecież nie ma gdzie się spieszyć. Tutaj jest czas na wszystko. Na to, żeby się wyspać. Na fajkę z przyjacielem. Na pogaduszki z rodziną. Przesiadywanie przed sklepem kuzyna, w milczeniu, nad mocną jak szatan kawą, obserwowanie przechodniów. Na wielogodzinne partyjki tryktraka, ze szklaneczką herbaty albo sokiem z mango. Niespieszne wypalenie paczki papierosów w coffee shopie, gdzie spotyka się znajomych, żarciki fruwają w powietrzu, zagłuszane wybuchami śmiechu. Tutaj celebruje się małe chwile. Małe przyjemności. Celebruje się dany przez Boga czas.

Herbata, tryktrak, przyjaciele - czego więcej potrzeba w rozpalony, letni dzień.

Znajomi przychodzili i odchodzili, on siedział zawsze w tym samym miejscu - na murku, pod drzewem, naprzeciwko kafeterii. Doskonały punkt obserwacyjny i miejsce spotkań.

Widywałam ich ciągle, naprzeciwko apteki w Edfu, gdzie często zatrzymywaliśmy się po niewielkie zakupy. Zawsze we trzech, zawsze w milczeniu, siedzieli przed zamkniętym sklepem, czekając na coś.




Czekając przed urzędem. Asuan.

A jeśli usłyszycie od Egipcjanina, że jest w drodze, nie liczcie na to, że niedługo będzie na miejscu spotkania. Prawdopodobnie jeszcze nie wstał. Albo właśnie zasiada do obiadu. Albo popija herbatę ze znajomymi. "W drodze" oznacza jedynie zamiar. Bliżej nieokreśloną przyszłość, w której się z wami spotka. I nie, nie jest to kłamstwo czy nieuprzejmość z jego strony. To wy jesteście nieuprzejmi, że pytacie, kiedy przybędzie na wyznaczone spotkanie. Przecież jak będzie, to będzie. Kiedy Bóg da:-)

niedziela, 19 września 2010

Oazy

Egipskie coffee shops. W Aleksandrii - drewniane, rozklekotane krzesła i małe, metalowe stoliczki na chwiejących się nóżkach wystawione na trotuarze, skierowane w stronę przechodniów i Morza Śródziemnego, którego huk stanowi przeciwwagę dla ciągłego szumu i brzęczenia tysięcy aut, przejeżdżających szerokim nadmorskim bulwarem. Zamknięte w ciągu dnia i ożywające po zmroku, kiedy jedynym oświetleniem trotuaru jest blask jarzeniówek, padający z ich wnętrza. Barwne plamy światła w mroku nocy, tętniące głośną muzyką, gwarem rozmów i donośnym śmiechem. W Kairze - stoliki ustawione bezpośrednio na ulicy, bo chodniki zbyt wąskie a salki zbyt małe, żeby wszystkich pomieścić. Rzęsiście oświetlone latarniami i lampkami choinkowymi, zwisającymi z drzew. Samochody zręcznie wymijające siedzących, tylko od czasu do czasu klaksonem wyrażające swoje niezadowolenie z tarasowania drogi. Ludzie pędzący dzień i noc, wielomilionowy tłum, przewalający się ulicami dookoła, potrącający stoliki, wpadający w pośpiechu na delektujących się popołudniową herbatą.  Kelnerzy zręcznie lawirujący pomiędzy jednymi i drugimi, z tacami uniesionymi wysoko ponad tłum, ciasno wypełnionymi szklaneczkami. I na Khan al Khalili - ukryte w ciemnym, ciasnym zaułku, niektóre pełne kobiet i mężczyzn, kairskiej bohemy, barwnej, rozkrzyczanej. Otoczone powoli pogrążającymi się w ruinie zabytkowymi kamieniczkami, z ciągle pięknymi, kunsztownie zdobionymi maszrabejami, odpadającymi płatami tynku, świecące liszajami gołych cegieł. W Hurghadzie - odgrodzone od ulicy kwitnącymi hibiskusami, z ławeczkami wyłożonymi pasiastymi dywanikami, jakby prosto z Ikei. Nęcące turystów słodkimi zapachami deserów i dymem z fajek wodnych o aromacie jabłek. W Kom Ombo - ukryte w gęstych krzewach obsypanej kwiatami bugenwilli, gdzie najlepiej smakuje zimny sok z lemonki, pity po upalnym, meczącym dniu. Z wiatrakami rozpryskującymi krople wody, łagodzącymi upał wieczoru. W Asuanie na bazarze, skąd sprzedawcy nawołują turystów a młodzi mężczyźni nagabują przechodzące kobiety.

Egipskie coffee shops. Odrapane ośrodki życia towarzyskiego. Miejsca spotkań, głównie mężczyzn. Wymiany informacji i plotek. Punkt obserwacyjny sąsiadów i przechodniów, z którego bezpiecznie można przyglądać się, podglądać i komentować. Miejsce, w którym głośno ubija się interesy małe i duże albo w milczeniu, całymi godzinami, gra w tryktraka na lepkiej planszy, do szklaneczki bardzo słodkiej herbaty ze świeżą, pachnącą miętą lub mocnej kawy, obowiązkowo serwowanej ze szklanką wody, zapewne kranówki. Do sziszy o upojnym aromacie lub paczki tanich, miejscowych papierosów w miękkim opakowaniu. Otwarte całą dobę, gdzie dzień można zacząć i skończyć, w towarzystwie tych samych twarzy, pijąc tę samą liptonkę, obserwując rozedrgane w upale południa życie, toczące się dookoła. Dzisiejsze oazy.

 Na barce na Nilu w Asuanie

Chwila wytchnienia w pracy. Zamknięty w czasie popołudniowej sjesty coffee shop w Asuanie.

Z widokiem na Nil w Kairze.

Poranek w Edfu

Poranek w Edfu

Kelner przygotowujący shishę w Kom Ombo...
 i jego klient.
Kom Ombo. Nubijski zespół przygotowujący się do występu...
...i w jego trakcie. Dla ochłody stoją bezpośrednio pod wiatrakiem, rozpylającym wodę.
Gdzieś w południowym Egipcie

poniedziałek, 13 września 2010

Sprzedawca marzeń

Sklepik znajdował się przy głównej ulicy Edfu. Trafiłam do niego kiedyś szukając karty do telefonu. Był wczesny poranek, jeszcze nie minęła siódma i znalezienie otwartego punktu z kartami graniczyło z cudem. Szłam więc ulicą od rzeki, kierując się w stronę ronda w centrum, zaglądając do wszystkich sklepików w nadziei, że gdzieś, nawet tam, gdzie sprzedają marchewkę albo podają herbatę, jakiś zapobiegliwy właściciel trzyma kilka kart pod ladą, dla takich jak ja desperatów. To był jeden z wielu sklepików po drodze, spieszyłam się bardzo, bo czas zaczynał gonić i trzeba było wracać do pracy. Ale mnie wtedy wyjątkowo zależało, żeby tę kartę kupić jeszcze zanim zacznę dzień, zanim odpłyniemy dalej na południe. 

Siedział przed wejściem, w galabeji bliżej nieokreślonego, zbliżonego do brązowego koloru i spłowiałym szalu na głowie, owiniętym na kształt turbanu. Na moje pytanie o karty pokręcił głową i powiedział : "Nie ma, nic nie ma". 
Dopiero wtedy spojrzałam na niego, ladę i sklepik. Rzeczywiście - nic nie było. Zajrzałam do środka -  wszystkie półki były puste. Tylko do przykurzonej ścianki rozchwianego regału przypięte były pinezką żyletki, umieszczone na kawałku kartonu, równie przykurzonym jak sam regał. Piach zalegał kąty, pod ścianą leżał spory liść palmowy, zapewne służący jako prowizoryczna miotła i kiedyś kolorowa omiataczka do kurzu. Do niczego teraz nieprzydatna, choć pamiętała pewnie jeszcze te czasy, kiedy kolorowe pudełka i butelki zalegały półki a klienci zaglądali tu codziennie. Teraz zapomniana, powoli, jak i cała reszta, pokrywała się kurzem, przywiewanym z ulicy. 
- Kiedyś miałem tu wszystko. Dużo rzeczy. Ale od dawna nic nie ma - odpowiedział właściciel na  pytanie, które nie zostało zadane, zaciągając się papierosem.- Nie ma już też mojej żony. I dzieci nie ma. To przychodzę tu i siedzę. Bo co innego mogę robić. Znajomi przychodzą, ktoś zawsze zagada, herbatą poczęstuje i papierosem; i tak mija czas. Tak, nic już nie ma.



Zdjęcie zrobiłam po kilku tygodniach, pędząc dorożką przez miasto. Nie chciałam, żeby mnie widział. Nie chciałam, żeby poczuł się skrępowany. Chciałam go tylko zapamiętać. Mężczyznę z pustego sklepiku. Sprzedawcę marzeń.

niedziela, 12 września 2010

Poranki w Edfu

Nigdy nie miałam czasu, żeby pospacerować po Edfu. Albo przypływaliśmy późnym wieczorem i brak statywu uniemożliwiał robienie zdjęć albo wcześnie rano i wtedy schodziliśmy na ląd tylko po to, żeby w szalonym pędzie dorożkami (ileż razy prosiłam dorożkarzy, żeby zwolnili, nie katując tak tych biednych koni, żebyśmy też mogli obejrzeć choć kawałek miasta) przejechać przez Edfu w drodze do świątyni i z powrotem.

Miasteczko wygląda jak wszystkie na południu - niezbyt czyste, z sypiącymi się, nigdy nie  ukończonymi  domami, wąziutkimi uliczkami, gdzie w kurzu bawią się dzieci i suszy się pranie na sznurkach przerzuconych  między balkonami, z ciemnymi sklepikami o półkach niemal pustych, w wejściach których siedzą sprzedawcy, popijając słodką herbatę i ćmiąc "Kleopatrę". Życie toczy się niespiesznie, nikt tu nie goni za pieniądzem i dobrami materialnymi, bo też nie ma za czym gonić. Miasto nie oferuje żadnych możliwości, ot - praca w świątyni, praca w sklepikach dla turystów na nabrzeżu, na lokalnym targu albo w jednym ze sklepików z telefonami i kartami pre-paid czy kafejce internetowej. Właściwie co drugi lokal to te telefony. Nazywa się to "centrala telefoniczna" i w asortymencie posiada używane lub nowe aparaty, karty telefoniczne, najróżniejsze gadgety telefoniczne, które kupują namiętnie Egipcjanie obu płci oraz oferują możliwość zadzwonienia ze sklepowego aparatu. Egipcjanom chyba wydaje się to świetnym biznesem, bo jeśli otwiera się cokolwiek nowego, to właśnie taka "centrala". No i kafejki internetowe. Tych też jest tutaj zatrzęsienie. Ciemne, zadymione, z klawiaturami oblepionymi nie-wiedzieć-czym, łączami tak wolnymi, że w trakcie otwierania kolejnej strony można wdać się w niekończącą się dyskusję na przykład o ostatnim meczu piłki nożnej, jako że Egipt to afrykańska potęga w tej materii i najlepszą herbatą na świecie, choć podawaną w najbrudniejszych szklankach. Po nodze od czasu do czasu przebiegnie skorpion, wszędobylskie muchy włażą w oczy, a muzyka jest tak głośna, że masz wrażenie, iż od drgań przez nią wywoływanych popękają ci kości, choć tylko przechodzisz mimo, choć nawet nie wchodzisz do środka.
Wszystko jest już otwarte wczesnym rankiem, kiedy pędzimy w naszych dorożkach. Ludzie niespiesznie robią zakupy, popijają pierwszą poranną kawę w coffee shopach, których krzesła rozstawiono na chodnikach lub bezpośrednio na ulicy. Kobiety wędrują na targ, taszcząc na głowach olbrzymie torby, teraz puste, które wypełnią wszelakimi potrzebnymi dobrami i - już pełne - również na głowach zaniosą do domów. Petenci ustawiają się w nie kończącej się kolejce do urzędu miejskiego czy pobliskiego posterunku policji. Siedzą na krawężnikach kiedy jedziemy zwiedzać, w tym samym miejscu zastajemy ich w drodze powrotnej, ale nie widać zniecierpliwienia czy zniechęcenia - ot, tak już jest i złość w niczym nie pomoże. Urzędnicy pracują wolno, najwolniej, jak się da w zaduchu niewielkich biur, pozbawionych klimatyzacji. Głodowe pensje zabijają wszelką inicjatywę i pośpiech, chyba że ktoś ma kilka funtów na niewielką zapomogę dla urzędniczej rodziny, wtedy można przyspieszyć grzebanie w niekończących się stertach teczek. Ale nie każdego stać na to, by przy każdej załatwianej sprawie wręczać datek. Wtedy siedzi się w nieskończoność na krawężniku, ćmi papierosy jeden za drugim, zamawiając słodką herbatę u chłopców, pracujących w pobliskich coffe shopach, kręcących się w tłumie i zbierających zamówienia. Za dopłatą chłopcy przyniosą ze swojej kawiarni i maleńki stolik o metalowym blacie i krzesła, i można czekać elegancko, jak człowiek, a nie siedząc na ziemi. Dziewczęta zbierają się grupkami przy sklepikach czy pijalni soku z łodyg trzciny cukrowej, zawsze starannie ubrane, zawsze zachwycające barwami; stoją więc w grupkach, strzelając na boki pięknymi oczami i śmiejąc się dźwięcznie. Zwykle zaraz zbiera się gdzieś obok czy naprzeciwko taka sama grupka młodzieńców i obie dogadują sobie i dokuczają żartobliwie, przekrzykując hałas samochodów i głosy sprzedawców, głośno, gardłowo nawołujących, zachwalając swój towar. Samochody slalomem omijają wszystkie grupy ludzi, blokujące ulice i niewielkie wozy, zaprzężone w wychudzone osiołki, którymi wozi się na targ dobra wszelakie, a które w ostrożnym marszu pokonują nierówności jezdni. Matka szarpie za rękę dziecko, które wykręca główkę i ciągnie w zupełnie przeciwną stronę, do sklepiku, gdzie na wystawie kuszą zabawki albo słodycze, dwóch mężczyzn idzie poboczem, dyskutując o czymś zawzięcie, wymachując rękoma, rozmawiając być może o interesie do ubicia, być może o ostatnim odcinku ulubionego serialu, jednak gestykulując tak zawzięcie, jakby właśnie rozważali kwestie państwowej wagi lub rozwiązywali problem światowego głodu.  Właściciele kafejek polewają wodą chodniki i ulice dookoła swoich lokali, aby dziesiątki przechodniów i liczne pojazdy nie wzbijały kurzu. Słońce powoli acz nieubłaganie wędruje coraz wyżej i wyżej. Jeszcze trochę i zrobi się za gorąco, zamrze więc życie na ulicy a wszyscy poszukają schronienia w domach i kafejkach, uciekając przed upałem południa. Ucichną hałasy, znikną ludzie, by wrócić dopiero po kilku godzinach, kiedy rozpalone słońce zacznie zniżać się nad horyzont po drugiej stronie rzeki.
Ot, jeszcze jeden poranek w Edfu.










czwartek, 9 września 2010

Nastroje

Nie wiem dlaczego, ale zawsze kochałam tę przedwieczorną godzinę na Nilu. Spokój, jaki ogarniał cały świat wokół. Nagłą ciszę po zgiełku dnia. Uspokojenie. Wycofanie. Życie zamierało na statku, którym płynęliśmy i na lądzie, który przesuwał się przed moimi oczami. Kurz uliczek osiadał. Dzieci kończyły swoje zabawy. Kobiety, widoczne w jasno oświetlonych ramach okien, kręciły się po kuchniach. 
W tej przedwieczornej godzinie świat się wyludniał. I tylko pojedynczy rybacy kończyli jeszcze swoje połowy i spieszyli do domu, by przed wieczorną modlitwą zjeść kolację; i tylko pióropusze palm chwiały się w lekkich podmuchach wiatru.
W tej przedwieczornej godzinie zawsze czułam (nie)znośną lekkość bytu. Jak ptak, który bez machania skrzydłami, bezwiednie niemalże, unosi się nad wodami rzeki. Jestem. Istnieję. Istnieję ja, gorejąca kula słońca, znikająca za horyzontem, przezroczyste powietrze, już rześkie po upale dnia. Poza nami i tym niesamowitym, czyniącym świat zupełnie odrealnionym światłem nie istnieje nic.






wtorek, 7 września 2010

Uczta

Poranki w Abu Simbel... Zanim zacznie się gwar i ruch, zanim wrócą goście i  trzeba będzie wracać do pracy, kilka chwil dla siebie. Wszyscy turyści jeszcze spacerują po świątyniach, zafascynowani rozmachem,  wielkością, zachwyceni położeniem, wypatrując krokodyli w wodach Jeziora Nasera. To jest ta chwila dla mnie - chwila z książką czy gazetą, na ławeczkach za kafeterią, gdzie muzyka nie taka głośna a sprzedawcy nie tak nachalni. Zawsze przysiadał się ktoś znajomy, na pogaduszki, ploteczki i wymianę informacji. Obowiązkowa herbata z dużą ilością świeżej mięty, która rośnie zaraz za ogrodzeniem i już z daleka kusi zapachem... Wietrzne poranki w Abu Simbel, chwila przerwy przed ciężkim dniem i nocną podróżą pociągiem do Kairu. 

Któregoś dnia nie było w kafeterii nikogo znajomego. Siedziałam więc, pogrążona w lekturze, wyłączona zupełnie ze świata. Nagle kątem oka dostrzegłam jakiś ruch. Podniosłam głowę. Na oparciach ławek dookoła mnie siedziały wróble.
 

Najpierw siedziały pojedyncze ptaki.


Potem przylatywały parami, trójkami. Siadały, czekając na coś. Wróble. Nic specjalnego. Każdy z nas widział kilka razy w życiu wróbla, prawda? Wróciłam więc do książki. Kiedy po kilku minutach podniosłam głowę, wszędzie dookoła mnie siedziały ptaki, wpatrując się we mnie intensywnie. Poczułam się jak w filmie Hitchcocka.
Ale o co chodzi?


One wyraźnie na coś czekały. Coś je tu zwabiło, coś na tyle interesującego, że rozwiało zwykłą ptasią obawę przed ludźmi. Przysiadły na wyciągnięcie ręki, te najbliższe nie dalej jak pół metra ode mnie. 
Rozejrzałam się. Tu musi coś być. Na pewno nie  skusiła ich herbata z listkami mięty a okruszków po kanapce było zdecydowanie za mało na taką ilość ptaków... Jedyne, co stało na stoliku przede mną, to cukierniczka. Czyżby ptaszki były łakomczuchami? 
Zestawiłam cukierniczkę na ławkę naprzeciwko, wróciłam na swoje miejsce i zamarłam w oczekiwaniu. Nie musiałam czekać długo. Po chwili podleciał pierwszy ptaszek. Zajrzał do środka i odleciał, zawzięcie ćwierkając. Zwiadowca? Po chwili podfrunęły pierwsze cztery, przysiadły na chwilę na krawędzi pojemnika, zanurzając dzióbki w jego zawartości.

 
"Cukier!!!" - to chyba oznaczało ich głośne ćwierkanie, bo nagle wszystkie ptaki się zerwały i całą chmarą runęły w kierunku cukiernicy. Tylko skrzydła furkotały, muskając mnie w locie. Ptaki biły się, przepychały, potrącały i dziobały. Uczta się rozpoczęła. 

 

Było ich zdecydowanie za dużo jak na jedną małą cukierniczkę, więc przyniosłam drugą i rozsypałam smakołyk na talerzyku, stawiając do na sąsiedniej ławce.









Kilka minut i było po cukrze. Na krawędzi talerzyka przysiedli spóźnialscy, do których wiadomość o wielkiej uczcie dotarła za późno.


Przykro mi chłopaki, ale większą ilością cukru nie dysponujemy. Zapraszamy za tydzień.

Tydzień później...
... siedziałam w kafeterii, pogrążona w książce, kiedy nagle kątem oka dostrzegłam ruch. Podniosłam głowę a tam dookoła siedział ptaki...


...dalszy ciąg znacie:)