wtorek, 7 września 2010

Uczta

Poranki w Abu Simbel... Zanim zacznie się gwar i ruch, zanim wrócą goście i  trzeba będzie wracać do pracy, kilka chwil dla siebie. Wszyscy turyści jeszcze spacerują po świątyniach, zafascynowani rozmachem,  wielkością, zachwyceni położeniem, wypatrując krokodyli w wodach Jeziora Nasera. To jest ta chwila dla mnie - chwila z książką czy gazetą, na ławeczkach za kafeterią, gdzie muzyka nie taka głośna a sprzedawcy nie tak nachalni. Zawsze przysiadał się ktoś znajomy, na pogaduszki, ploteczki i wymianę informacji. Obowiązkowa herbata z dużą ilością świeżej mięty, która rośnie zaraz za ogrodzeniem i już z daleka kusi zapachem... Wietrzne poranki w Abu Simbel, chwila przerwy przed ciężkim dniem i nocną podróżą pociągiem do Kairu. 

Któregoś dnia nie było w kafeterii nikogo znajomego. Siedziałam więc, pogrążona w lekturze, wyłączona zupełnie ze świata. Nagle kątem oka dostrzegłam jakiś ruch. Podniosłam głowę. Na oparciach ławek dookoła mnie siedziały wróble.
 

Najpierw siedziały pojedyncze ptaki.


Potem przylatywały parami, trójkami. Siadały, czekając na coś. Wróble. Nic specjalnego. Każdy z nas widział kilka razy w życiu wróbla, prawda? Wróciłam więc do książki. Kiedy po kilku minutach podniosłam głowę, wszędzie dookoła mnie siedziały ptaki, wpatrując się we mnie intensywnie. Poczułam się jak w filmie Hitchcocka.
Ale o co chodzi?


One wyraźnie na coś czekały. Coś je tu zwabiło, coś na tyle interesującego, że rozwiało zwykłą ptasią obawę przed ludźmi. Przysiadły na wyciągnięcie ręki, te najbliższe nie dalej jak pół metra ode mnie. 
Rozejrzałam się. Tu musi coś być. Na pewno nie  skusiła ich herbata z listkami mięty a okruszków po kanapce było zdecydowanie za mało na taką ilość ptaków... Jedyne, co stało na stoliku przede mną, to cukierniczka. Czyżby ptaszki były łakomczuchami? 
Zestawiłam cukierniczkę na ławkę naprzeciwko, wróciłam na swoje miejsce i zamarłam w oczekiwaniu. Nie musiałam czekać długo. Po chwili podleciał pierwszy ptaszek. Zajrzał do środka i odleciał, zawzięcie ćwierkając. Zwiadowca? Po chwili podfrunęły pierwsze cztery, przysiadły na chwilę na krawędzi pojemnika, zanurzając dzióbki w jego zawartości.

 
"Cukier!!!" - to chyba oznaczało ich głośne ćwierkanie, bo nagle wszystkie ptaki się zerwały i całą chmarą runęły w kierunku cukiernicy. Tylko skrzydła furkotały, muskając mnie w locie. Ptaki biły się, przepychały, potrącały i dziobały. Uczta się rozpoczęła. 

 

Było ich zdecydowanie za dużo jak na jedną małą cukierniczkę, więc przyniosłam drugą i rozsypałam smakołyk na talerzyku, stawiając do na sąsiedniej ławce.









Kilka minut i było po cukrze. Na krawędzi talerzyka przysiedli spóźnialscy, do których wiadomość o wielkiej uczcie dotarła za późno.


Przykro mi chłopaki, ale większą ilością cukru nie dysponujemy. Zapraszamy za tydzień.

Tydzień później...
... siedziałam w kafeterii, pogrążona w książce, kiedy nagle kątem oka dostrzegłam ruch. Podniosłam głowę a tam dookoła siedział ptaki...


...dalszy ciąg znacie:)

5 komentarzy:

  1. :)) Widziałam takie akcje...

    Ładne zdjęcia!

    Pozdrowienia:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Tylko raz udało mi się je podpatrzeć z takiego bliska, choć potem czatowałam na nie z cukrem wiele razy:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wspaniałe towarzystwo i świetne fotki :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Uczta, rzeczywiście. Co za dramaturgia! A zdjęcia - nie wiem, gdzie pracujesz, ale chyba się marnujesz. Powinnaś zapukać do National Geographic.

    pzdr. z kraju wróbli, tyle że na północy :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Espresso, witaj i dziękuję:)

    Romeus, chwilowo nigdzie nie pracuję, ale jakby jakieś National się o mnie biło, to bym nie odmówiła:)))))

    OdpowiedzUsuń