Do tamy w Esna dopływaliśmy zwykle koło 16:00; zwykle staliśmy tylko chwilę, ot, tyle, żeby dopełnić formalności, może pół godziny, i zaraz ruszaliśmy w dalszą drogę. Z naszego punktu widzenia, krótszy postój był lepszy - wcześniej docieraliśmy do Asuanu, można było jeszcze wyjść do miasta, rozprostować kości po dwudniowym niemal pobycie na statku. Z ich punktu widzenia nasze przedłużające się oczekiwanie na odprawę było zdecydowanie korzystniejsze, bo zwiększała się szansa na udany handel.
Byliśmy dla nich, mieszkańców, jedną z niewielu szans na zarobek. Z całej tej starożytnej potęgi, której resztki pozwalają krajowi na przeżycie, w tym małym mieście zachowała się tylko jedna, rzadko uczęszczana przez turystów, świątynia. Żadnej piramidy, żadnych słynnych grobowców, do których ciągnęłyby pielgrzymki bogatych Europejczyków i Amerykanów. Niestety, Esna nie ma tyle szczęścia, co Luxor czy Asuan, gdzie turyści są jak rok długi, wydając góry pieniędzy na byle co. Wystarczy samemu dobrze się zakręcić a jeśli ma się jeszcze gromadkę sprytnych dzieci do pomocy, da się żyć całkiem nieźle; wystarczy i na skromny posiłek trzy razy dziennie i czasami nawet na posłanie owej gromadki spryciarzy do szkoły. Niestety, Esna i jej mieszkańcy do takich szczęściarzy nie należą. Autokary zatrzymują się tutaj rzadko, zbyt rzadko, żeby dało się z nich żyć. Farmerka, handel - ot i wszystkie możliwości zarabiania pieniędzy. Niewiele, prawda? Szczególnie jeśli się ma dużą rodzinę na utrzymaniu. Szczególnie jeśli dzieci ciągle czegoś potrzebują, rodzicom trzeba pomóc, siostry powydawać za mąż. Więc każdy z nich zaopatruje się wcześniej czy później w niewielką łódeczkę, dwa wiosła, inwestuje kilka posiadanych funtów w towar i siada pomiędzy innymi, podobnymi sobie, na przystani. Każdego ranka ładuje się do łódeczki kolorowe chusty i szale, wyszywane cekinami galabije, trochę wzorzystych obrusów, figurek z gipsu, udającego bazalt i czeka na przystani na pojawienie się pierwszych wycieczkowych statków. A potem wszystko odbywa się błyskawicznie - bieg do łódki, kilka wytężonych ruchów wiosłem przez wodę wzburzoną silnikami kolosów i już jest się przy statku.
Czasami ma się szczęście, że obsługa jest miła i pozwala przycumować do barierek, nie odgania od burt. Wtedy handel odbywa się spokojnie - najpierw trzeba zacząć wołać, stukać w niżej położone okna. Zwykle jednak turyści już wiedzą od swoich przewodników o możliwości kupienia pamiątek za grosze i czekają na górnym pokładzie. Drobinki otaczają więc statek kolorową chmarą a sprzedawcy zaczynają swoje gardłowe nawoływania, zachwalając towar. Na początku ustala się, czym kupujący jest zainteresowany, potem trzeba odnaleźć odpowiedni towar i - biorąc potężny zamach - wyrzucić go kilka metrów w górę, aż na otwarty pokład na samej górze. Potem w ten sam sposób otrzymuje się zapłatę, wyrzuconą przez reling, frunącą prosto w rozpostarte ramiona. A potem statek odpływa. I znowu zaczyna się oczekiwanie.
Dlatego rajem są te dni w pełni sezonu, kiedy śluza nie nadąża z obsługiwaniem wszystkich statków i oczekiwanie na przeprawę przedłuża się. Kolejka ustawia się przy przystani a kiedy tam zaczyna brakować miejsca na cumowanie, również na redzie. W takie dni można spokojnie, bez pośpiechu, pływać pomiędzy kolosami, z których każdy jednym ruchem wirnika mógłby zamienić kolorową łupinkę w stertę równie kolorowych drzazg; wtedy turyści mają czas, żeby zejść na dolny pokład, podejść do drzwi, które obsługa - jeśli jest miła - otwiera dla nich, zabezpieczając jedynie barierką. Wtedy zawsze uda się coś więcej sprzedać. Spokojnie dopasować rozmiary. Znaleźć pasujące kolory. Wybrać najładniejszego, pomalowanego na czarno kotka. Trochę więcej utargować dla rodziny. Tak, takie dni zdecydowanie należą do szczęśliwych.
Coś takiego można przeżyć tylko w Egipcie :)
OdpowiedzUsuńFajne foty!!!!
cmoki:*
Kate, szczęściaro, ty byłaś w świątyni w Esna! Zazdroszczę Ci strasznie:)
OdpowiedzUsuń